Galeria Ewy

Witam Cię na mojej stronie, zapraszam do oglądania

Nie do pomyślenia było dawniej, aby domowy rosół obył się bez domowego makaronu. Moja mama raniutko wyruszała na ryneczek po prawdziwą kurę, potem ją oprawiała i już od rana w niedzielę nastawiała rosół. To był wolniutko gotowany rosół z wielkimi oczkami tłuszczu, którym my dzieciaki uwielbialiśmy się potem bawić w trakcie jedzenia. Rosół sobie stygł na talerzu, a my w jedno wielkie oczko tłuszczu z rosołu wpuszczaliśmy drugie mniejsze. Takie "podwójne" oko smakowało wybornie. Warunek - domowy makaron. Od rana mama krzątała się przy jego produkcji. Pamiętam, że wszystkie wolne powierzchnie były zajęte przez makaronowe placki, które długo się suszyły, zanim trafiły pod nóż. Kroić trzeba było bardzo cieniutko. Jak najcieniej. Gruby makaron w rosole to była profanacja. Obserwowałam jak mama owe wysuszone placki podsypuje lekko mąką, zwija jak naleśnik i kroi na cieniteńkie niteczki, rozrzucając po stolnicy tak, aby się "rozkleiły" ze zwojów. Potem taki makaron sobie obsychał na stolnicy, a tuż przed obiadem był gotowany we wrzątku osolonym i hartowany (przelewany) zimną wodą. Proporcje były proste. Na jedno jajo dawało się około 10 dkg mąki i szczyptę soli. Ciasto należało zagnieść na gładziutko. Po półgodzinnym odpoczynku można było już rozwałkowywać cieniutkie placki do suszenia. Tak samo robi się makaron krojony grubiej np do sosów